To nie będzie sprawozdanie z badań, raczej luźne refleksje katechety i duszpasterza.

Rozpocznę od historii. Pracując w szkole średniej stanąłem przed problemem w jaki sposób uczennicy, która powinna dostać na koniec roku jedynkę wystawić jednak ocenę mierną. Musiałem znaleźć jakiś powód, który by to uzasadniał. Poprosiłem zatem: „Powiedz mi Dziesięć Bożych Przykazań”. W odpowiedzi usłyszałem jedynie ich strzępy z ciekawą puentą: „Nie pożądaj żony bliźniego swego nadaremno”.

Czy to był przykład religijnego analfabetyzmu? Porozmawiałem z tą dziewczyną szczerze. Przyznała, że kiedyś, przed Pierwszą Komunią Świętą, „zaliczyła” przykazania. Przyznała też, że jeszcze kilka razy w karierze katechetycznej miała takie zaliczenia. Przyznała też, że nigdy tych przykazań nie mówi w pacierzu. Więcej – nie mówi żadnego pacierza. Nie ma w jej życiu żadnej modlitwy.

Dziwne, w tej sytuacji, gdyby znała przykazania. Jak może znać coś, co jest jej absolutnie do niczego niepotrzebne. I dobrze jej z tym.

Jest to zatem przykład religijnego analfabetyzmu, ale powstał on nie z edukacyjnych zaniedbań, ale wyrzucenia z umysłu rzeczy uznanych za śmieci. Warto to sobie uświadamiać.

Do pewnego stopnia podobną historię mogę opowiedzieć dzieląc się fragmentem swojego życia. Chodziłem na przedszkolną katechizację. W czasie szkoły uczciwie pracowały nad moją religijną formacją siostry zakonne. Od ósmej klasy te obowiązki przejął ksiądz i kontynuował je przez dwa lata liceum. To było jedenaście lat katechizacji. Owocem tych wysiłków było to, że nie potrafiłem powiedzieć „Zdrowaś Mario”. Generalnie nie wiedziałem nic. I dobrze mi z tym było.

Oprócz elementu wyrzucania z siebie niepotrzebnych wiadomości był tu jeszcze jeden czynnik. Podawana wiedza nie miała czego się przytrzymać. Byłem doskonale zaimpregnowany na wszelkie religijne sprawy. Straciłem wiarę choć zgadzałem się na podporządkowanie rodzinnym zasadom: „na religię się chodzi”. Nic jednak z tego nie wynikało.

Ktoś użył ładnego porównania na pokazanie bezsensów naszych katechetycznych wysiłków. Otóż katechizowanie porównano do prób pomalowania kredową farbą olejnej lamperii. Można nie żałować farby, można gorliwie machać pędzlem. I nic – farba odejdzie, spłynie, odpadnie.

Dzieje się tak, bo farba nie ma czego się złapać.

Co zatem robić? Zdrapać lamperię, zeskrobać – dobrać się do środka i zagruntować. Na tym podkładzie można malować.

Moim zdrapaniem lamperii było nawrócenie. Uznałem istnienie Boga i to, że w obliczu tego trzeba zacząć inaczej żyć – z Bogiem właśnie.

Ten fakt miał miejsce na progu nowego roku. Pod koniec września pisaliśmy test – napisałem go najlepiej w klasie. Zważywszy na religijny analfabetyzm innych uczniów nie był to może wielki sukces, ale pokazał pewien proces, który się we mnie dokonał. Po prostu religia stała się dla mnie ważna – ja się nie uczyłem, ja chłonąłem wszystko. Książki z biblioteki mojego księdza katechety, każdy numer Gościa Niedzielnego, Tygodnika Powszechnego i co mi wpadło w ręce. I oczywiście – Pismo Święte.

Wyszedłem szybko z religijnej ignorancji. Nie dzięki edukacji i katechizacji, ale dzięki wierze. Wiara jest kluczem – nie nauczanie.

Owszem zawsze spotkamy jakiś margines ludzi „ciekawych wszystkiego”, którzy po prostu lubią wiedzieć różne rzeczy (także religijne) i ta ciekawość będzie motywem do poznawania i zapamiętywania. W innych przypadkach coś się może stać modne albo głośne i to nakręci koniunkturę na przyswajanie informacji. Zawsze będzie to jednak margines, to nie rozwiąże problemu. Kluczem jest wiara.

Inne spojrzenie na tę sprawę miał jeden z biskupów diecezjalnych. Porażony rozmiarami ignorancji polecił, by pięć minut przed każdą niedzielną Mszą święto czytano krótką katechezę. Skoro ludzie nie wiedzą, to trzeba im powiedzieć, nauczyć, wyjaśnić. W kilka lat zaprezentowano cały Katechizm Kościoła Katolickiego. I co? I nic! Bo nie tędy wiedzie droga.

Przy tej okazji jeszcze jedno spostrzeżenie. Nie zawsze to co nazywamy ignorancją religijną jest nią rzeczywiście. Gdy pyta się o rozmaite kwestie dogmatyczne i moralne to rzeczywiście można mieć takie wrażenie – piekła nie ma, Jezus nie był Bogiem a przykazania obowiązują tylko w pewnych sytuacjach.

Przy okazji wprowadzania katechez czytanych przed niedzielnymi Mszami świętymi zrobiłem w klasach test. Pytałem właśnie o kwestie dogmatyczne i moralne. Respondenci mieli jednak dać podwójne odpowiedzi. Mieli zaznaczyć to co głosi Kościół i to co sami uważają. Nie było dla nich żadnego problemu, by przy pytaniu o boskość Chrystusa zaznaczyć, że Kościół tak naucza a samemu (tuż obok) zaprzeczać tej tezie lub (bardzo często) zaznaczać „nie ma zdania”. I tak przy prawie każdym pytaniu.

To co nazywamy ignorancją czasem może być zwyczajnym podważaniem i odrzucaniem nauczania Kościoła.

Co robić?

Zawsze warto wykorzystać fakt, że jakaś cząstka wiernych będzie otwarta na pogłębianie swojej wiedzy. Dobre kazania, dobra katechizacja, szerzenie czytelnictwa książek i gazet religijnych zostawią jakiś ślad. Warto to robić.

Nie tu jednak leży główna linia frontu. Ten front to ewangelizacja, której owocem powinno być nawrócenie. A nawrócenie otwiera. Nawrócony odczuwa w sobie głód poznania Boga. Sięga po Biblię, sięga po książki, szuka źródeł poznania. Inaczej nadstawia ucha na katechezę i kazania.

Ewangelizacja i nawrócenie to jak pęknięcie tamy – gdy się dokona nikt już wody nie powstrzyma. „Jak rzekło Pismo: Strumienie wody żywej popłyną z jego wnętrza.” (J 7,38)

Zbigniew Paweł Maciejewski

(gdzie to kiedyś było wydrukowane, zapewne w Katechecie, ale kiedy to nie wiem)