Pani Ala uczyła nas historii. Dojeżdżała autobusem, którym i ja jeździłam do szkoły. Jechałyśmy razem rano i czasem też wracałyśmy po lekcjach. Każdego ranka przechodziłyśmy koło kościoła, który już był otwarty na poranną Mszę. Codziennie przed szkołą wchodziłyśmy na kilka chwil – ona ze swoimi myślami, ja ze swoimi. Później zrezygnowała z pracy, historii uczył już ktoś inny, ale poranna „rutyna”, której mnie nauczyła – została w zwyczaju. Krótka adoracja, która umacniała na cały dzień. Po kilku latach Pani Ala od historii została panią od religii. Czasem widuję ją z uczniami na konkursach, czy podczas nabożeństw w kościele, gdzie pracuje – widać, że jest wierzącą katechetką.

Wiara katechety – niby to tak oczywiste, że nie powinno się o tym pisać. Ale, czy aby? Czy jesteś człowiekiem wierzącym? Czy naprawdę wierzysz w to o czym mówisz na katechezie? Czy możesz dziś z pełnym przekonaniem powiedzieć, że Twoja Wiara nie tylko patrzy na Jezusa, ale patrzy z punktu widzenia Jezusa, Jego oczami? – jak to ujął w Encyklice Lumen Fidei, Papież Franciszek.

Siostra Wirginia Wołąs ze Zgromadzenia Sióstr Misjonarek Apostolstwa Katolickiego w artykule „Warunki udanej katechezy” pisze: Wiara katechety, jego zdrowa pobożność, to element podstawowy w jego katechetycznej misji! Katecheta powinien wyrobić w sobie głębokie przekonanie do wielkości prawd, które głosi podczas modlitwy i lektury Pisma Świętego. Człowiek prowadzący katechezę powinien być głęboko wierzący i dbający o rozwój swojej wiary. Kiedyś dziewczyna z VIII klasy stwierdziła, że ich katechezy w szkole są nieudane, ponieważ „katecheta zagubił się duchowo, jakby stracił wiarę”. Mówiła: „To się czuje, to wynika z całej jego postawy”. Dzieci są wspaniałymi psychologami i nie zaakceptują tego, co podaje się im bez osobistego zaangażowania i przekonania. Właśnie to zaangażowanie i przekonanie daje dużą szansę zdobycia autorytetu wśród dzieci.

Sami doskonale wiemy, jak czujemy się mówiąc rzeczy co do których jesteśmy przekonani, a jak – kiedy mówimy coś, z czym nie do końca się zgadzamy. Uczniowie to wyczuwają. Musimy być autentyczni w przekazywaniu prawd wiary. Co jeśli w nie – nie do końca wierzymy? Może zdarzyć się niewierzący uczeń na katechezie, ale czy może być niewierzący katecheta?

W wywiadzie, udzielonym niemieckiej redakcji czasopisma Communio, Joseph Ratzinger na pytanie o to, czy słuszne jest „domaganie się, by nauczyciele nie tylko znali osobiście treść wiary, ale sami byli ludźmi wierzącymi, którzy są w stanie poprzez własne wyznanie przekazać je słuchaczom, odpowiedział: „(…) do wiary może doprowadzić ten tylko, kto sam jest wierzący. Kto nie wierzy albo też przestał wierzyć, powinien – co jest zrozumiałe samo przez się – zrezygnować także z tego zadania”.

Katecheta Marian Pułtuski w swoim artykule „Nieudane katechezy Jezusa” zastanawia się: Pytanie, które spędza mi sen z powiek – ilu z nas, katechetów, nie powinno nimi być w ogóle albo ilu z nas powinno przestać już nimi być? Wielu z nas z pewnością zapał do pracy katechetycznej czerpie ze świadomości, że to Bóg nas wybrał do tej funkcji. Dzięki tej świadomości staramy się nie poddać zniechęceniu, walczymy ze swoimi słabościami. Czy jest jednak możliwe, że ktoś z nas uczy religii wbrew woli Boga, na przekór swojemu rzeczywistemu powołaniu? Odpowiem ostrożnie: wydaje się, że tak. Jak więc znaleźli się na katechezie? Odpowiedź jest prosta, choć może wywołać niedowierzanie: bo tak naprawdę nigdy Boga nie pytali, czy praca katechety jest dla nich. Być może niektórzy uczą religii „z braku laku”, w oczekiwaniu na lepszą ofertę; niektórzy, zgorzkniali, nienawidzą swojej pracy, pełni głębokiego urazu do Boga, że ich tu postawił, choć nigdy tak naprawdę nie mieli odwagi, aby spróbować czegoś innego. Myślę, że nie rozminę się z prawdą, jeżeli powiem, że wielu katechetów nie wierzy w sens tego, co robi, i wcale nie wynika to z tego, że faktycznie nie da się tam nic zrobić, lecz z braku wiary w moc Boga.

Czasami rzeczywiście może wydawać się nam coś bez sensu, może trudno uwierzyć w Biblijne treści, czy zgodzić się z taką a nie inną postawą Kościoła, ale czy jesteśmy ludźmi niewierzącymi? Myślę, że nie, ale warto zadać sobie dziś to pytanie i zagłębić się w jego odpowiedź.

Idąc za nauczaniem Katechizmu Kościoła katolickiego (KKK 158) powtórzę: „Wiara szuka rozumienia: jest charakterystyczne dla wiary, że wierzący pragnie lepszego poznania Tego, w którym złożył swoją wiarę, i lepszego zrozumienia tego, co On objawił; głębsze poznanie będzie domagać się z kolei większej wiary, coraz bardziej przenikniętej miłością. Łaska wiary otwiera »oczy serca« (Ef 1,18) na żywe rozumienie treści Objawienia, czyli całości zamysłu Bożego i tajemnic wiary, ich związku między sobą i z Chrystusem, który stanowi centrum Tajemnicy objawionej. Aby »coraz głębsze było zrozumienie Objawienia, tenże Duch Święty darami swymi wiarę stale udoskonala».

Zatem to, że czasami się nad czymś zastanawiamy nie znaczy, że nie wierzymy – św. Augustyn mówił otwarcie: wierzę, aby rozumieć, i rozumiem, aby głębiej wierzyć. I Apostołowie, można by powiedzieć – wystawiani byli na próbę, bo to wcale nie było takie łatwe uwierzyć, że Jezus jest Synem Bożym! Zapytałam kiedyś uczniów – komu łatwiej uwierzyć w Jezusa: ludziom współcześnie żyjących w Jego czasach, kiedy Go widzieli, słyszeli, mogli dotknąć – czy nam dzisiaj, którym na każdej Mszy św. mówi się: Oto wielka tajemnica wiary? Głosy były podzielone.

I Jezus w swoim posługiwaniu nieraz spotykał się z niezrozumieniem, lekceważeniem, brakiem wiary w to, co mówił i robił – i po ludzku patrząc, wiele rzeczy, które robił Jezus rzeczywiście wydawały się – bez sensu. Trzeba było wielkiej wiary, by zrozumieć to, co mówił i robił. Na przykład tam, w Kanie Galilejskiej na weselu – i woda w kamiennych stągwiach? Po co to komu woda – przecież zabrakło wina! Po co każe nalewać wodę? Kamień odsunąć od grobu Łazarza? Po co?! Przecież leży tam od czterech dni, już cuchnie! I wtedy, kiedy każe się prowadzić do domu Jaira – mimo że dziecko umarło. Albo, kiedy nałożył błoto na oczy niewidomego! Niby bez sensu, kiedy kazał mu pójść obmyć się do sadzawki Siloe. Jak wielką wiarę trzeba było mieć, by uwierzyć w to, że kiedy mówił, że z martwych powstanie!

Znamy dokładnie zakończenie każdej z tej historii – wodę zamienia w wino. Łazarza za chwilę wskrzesił, a niewidomy przejrzał. Córeczka Jaira ożyła. On sam zmartwychwstał! Jezus objawiał siebie przez cuda i znaki. Pewnie nie wszyscy wierzyli, mimo że słyszeli, co mówił i widzieli, co robił, ale nie potępiał ich – może nawet ich rozumiał?

I my całego świata nie nawrócimy – choćbyśmy nie wiem, jak się na katechezie starali. Opowiadał jeden z księży, który od rana miał zajęcia w szkole zawodowej: To bez sensu, żeby w ogóle do nich chodzić! Nie mają nawet zeszytów, nie wspomnę o podręczniku! Ich zachowanie poniżej jakiegokolwiek poziomu! Mam dość. To bez sensu.

Czasem właśnie bez sensu wydaje nam się nasza ewangelizacja w szkole, poraża nas zachowanie uczniów, jesteśmy bezradni wobec lekceważenia, jakie obserwujemy na twarzach naszych uczniów, gdy mówimy o wierze, wiary uczymy, do wiary zachęcamy. Tracimy sens tego, co robimy. Mimo wszystko – warto! I o wiele ważniejsze od pisania notatek w zeszycie jest zapis w sercu ucznia. Pozwólmy im iść własnym tempem. Dajmy świadectwo i bądźmy cierpliwi. Może kiedyś… Może, jak Natalia, która dała piękne świadectwo swojego powrotu na spotkaniu z Papieżem podczas ŚDM:

15 kwietnia 2012, w niedzielę, obudziłam się w moim mieszkaniu w Łodzi. To jest trzecie największe miasto w Polsce. Byłam wtedy redaktor naczelną czasopism o modzie, od 20 lat nie miałam nic wspólnego z kościołem. Odnosiłam sukcesy w pracy, umawiałam się z fajnymi chłopakami, żyłam od imprezy do imprezy – i to było sensem mojego życia. Wszystko fajnie. Tylko że tamtego dnia obudziłam się z niepokojem, że to co robię z moim życiem jest bardzo dalekie od dobra. Zrozumiałam, że potrzebuję iść tego dnia do spowiedzi. Nie bardzo wiedziałam, jak to się robi, więc zguglowałam sobie „spowiedź”. W jednym z artykułów, które znalazłam, przeczytałam takie zdanie: Bóg umarł z miłości do nas. W pełni to zrozumiałam: Bóg umarł z miłości do mnie, chce mi dać życie w pełni, a ja, obojętna, siedzę sobie w kuchni i palę papierosa. Tak to zobaczyłam. Z miejsca się rozpłakałam. Wzięłam kartkę i zaczęłam spisywać moje grzechy. Wszystkie były bardzo jasne, same stawały mi przed oczami i zobaczyłam, że złamałam wszystkie 10 przykazań. Poczułam, że natychmiast muszę porozmawiać z księdzem. Znalazłam w internecie informację, że o 15 w katedrze jest spowiedź. Pobiegłam tam, ale strasznie się bałam, że ksiądz mi powie: „Twoje grzechy są zbyt ciężkie, nic nie mogę dla ciebie zrobić.” Mimo to zdobyłam się na odwagę i podeszłam do spowiedzi.

Opowiedziałam wszystko, bardzo się przy tym rozpłakałam. Ksiądz nic nie mówił. Jak skończyłam, powiedział: „To bardzo piękna spowiedź.” W ogóle nie wiedziałam o co mu chodzi, nie było nic pięknego w tym, z czym przyszłam. „Wiesz, jaki mamy dziś dzień?” – powiedział – „Niedzielę Miłosierdzia. Wiesz,  która jest godzina? Po 15-tej. To jest godzina miłosierdzia. Wiesz, gdzie jesteś? W katedrze, w miejscu, w którym św. Faustyna codziennie się modliła, kiedy jeszcze mieszkała w Łodzi. To właśnie jej Pan Bóg objawił, że chce tego dnia wybaczać wszystkie grzechy, jakiekolwiek by one nie były. Twoje grzechy są wybaczone. Nie ma ich już, nie wracaj do nich, nawet o nich nie myśl.” To były mocne słowa. Przecież idąc do spowiedzi, byłam przekonana, że nieodwracalnie straciłam życie wieczne, a usłyszałam, że Bóg sprawił, że to co zrobiłam złego, zniknęło na zawsze. Że zawsze na mnie czekał i wyznaczył mi spotkanie tamtego dnia. Wyszłam z kościoła jak z pola bitwy – potwornie zmęczona, ale i przeszczęśliwa, z poczuciem zwycięstwa i przekonaniem, że Jezus wraca ze mną do domu. Przez ostatnie dwa lata przygotowywałam ŚDM w Łodzi, aby inni mogli doświadczyć tego co ja. Miłosierdzie Boga jest żywe i działa do dzisiaj. Jestem tego świadkiem i tego samego życzę każdemu z was – z drżeniem w głosie zakończyła swoje świadectwo.

Działania Jezusa nabierały sensu dopiero w momencie cudu, a wcześniej trzeba było wiary! Wielkiej wiary. I dziś dokładnie tak samo, bo jak wielką wiarę musimy mieć my, kiedy podczas każdej Eucharystii patrząc na białą hostię wierzymy, że to prawdziwe Ciało Chrystusa! Trzeba wielkiej wiary, by modlić się nad chorym – mimo że nie ma nadziei. Odprawiać Rekolekcje, kolejną Nowennę Pompejańską w ważnej intencji – a nic się nie zmienia. Po ludzku patrząc, może i tak – ale Bóg patrzy inaczej. I to, co dziś wydaje nam się bez sensu – ma sens, tyle, że ukryty. Bóg bada naszą wiarę po swojemu. Trzeba nam uwierzyć w sens tego, co robimy i dla Kogo to robimy.

Trzeba nam wielkiej wiary, aby móc ją przekazywać. Ale o tę wiarę trzeba też dbać – właśnie przez modlitwę, o której już pisaliśmy, spowiedź, udział w Eucharystii, systematyczną adorację Najświętszego Sakramentu, czy lekturę duchową. Bóg pragnie, abyśmy Go pragnęli – dlatego warto dziś, w ten kolejny piątek Wielkiego Postu zawołać z głębi serca: Dotknij Panie moich oczu, abym przejrzał. Dotknij Panie moich warg, abym przemówił. Dotknij Panie mego serca i oczyść je. I cokolwiek działo się do dziś – ja Wierzę, że Ty jesteś moim Panem! Wierzę w Ciebie i Tobie. Amen.