Ostatnio nieco przycichły głosy o maturze z religii.

Profilaktycznie chciałbym jednak przypomnieć tekst z roku 2008:

Dobrze biegniecie … tylko nie w tę stronę. Kilka myśli o maturze z religii. Nr 2, str. 56-60

Ks. Zbigniew Paweł Maciejewski

Dobrze biegniecie… tylko nie w tą stronę. Kilka myśli o maturze z religii.

„Die Vereinigung der Gläubigen mit Christo nach Johannis 15, 1-14, in ihrem Grund und Wesen, in ihrer unbedingten Notwendigkeit und in ihren Wirkungen dargestellt.“

Temat pracy maturalnej z religii siedemnastoletniego Karola Marksa

 

„Wolę odczuwać skruchę, niż umieć ją zdefiniować. Choćbyś znał całą Biblię na wyrywki i wszystkie mądre zdania filozofów, cóż ci z tego przyjdzie, jeśli nie masz miłości i łaski Boga?”.

Tomasz á Kempis

 

Nie mam żadnych wątpliwości, że można określić zasób wiedzy teologicznej dostosowanej do poziomu szkoły średniej. Nie mam żadnych wątpliwości, że można napisać wystandaryzowane maturalne testy, które sprawdzą stopień posiadania tej wiedzy u absolwenta liceum czy technikum. Nie mam też żadnych wątpliwości, że nauczanie teologii to coś innego niż katecheza – to że drogi te często się krzyżują nie oznacza, że biegną w jednym kierunku. Nie mam też żadnych wątpliwości, że… nie przemyślano wszystkich argumentów „za” i „przeciw” związanych z maturą z religii. Szczególnie tych „przeciw” artykułowanych nie przez wrogów Kościoła, ale przez tych, którzy do Kościoła należą i mu służą.

Gdy patrzę na starania wielu osób szczerze pragnących matury z religii, przychodzi mi myśl, że można biec bardzo szybko i długo… i w niewłaściwym kierunku. Obawiam się, że przygotowujemy się do takiego biegu.

Chcę wypowiedzieć kilka swoich uwag związanych z maturą z religii i postawić kilka pytań. Są to moje prywatne przemyślenia, nie reprezentuje w tym momencie żadnego środowiska. Proszę jedynie entuzjastów projektu matury z religii o refleksję i odpowiedzi.

W dyskusji toczącej się wokół matury z religii pojawia się twierdzenie, wypowiadane także przez hierarchów kościelnych, że „religia (w szkole) jest przedmiotem jak każdy inny.” Czy faktycznie tak jest, tak ma być? Ja twierdzę dokładnie odwrotnie – „religia (w szkole) nie jest (nie powinna być) przedmiotem jak każdy inny.” Czy błądzę mając przeświadczenie, że moim zadaniem wobec moich uczniów jest głównie troska o ich przekonania, o ich wiarę, a nie o ich wiedzę?

Ojciec Jacek Salij napisał kiedyś: „Za pomocą czasownika katechein – rozbrzmiewać – starożytnym chrześcijanom udało się oddać samą istotę dzielenia się wiarą z innymi. Bo wiarę tak naprawdę można przekazać tylko poprzez jej rozbrzmiewanie, tylko z serca do serca”.

Chodzi zatem nie o to, by uczeń precyzyjnie podał definicję sakramentu, czy daty Soboru Watykańskiego II, ale o sytuację, w której „zadrży” jego serce. Chodzi nie tylko o wiedzę, ale także – a może przede wszystkim – o przekonania. To jest głównym celem. Poznawanie teologii wpisane w oczywisty sposób w katechezę jest sprawą istotną, ważną, zawsze występującą, ale nie GŁÓWNĄ!

Pomyślmy o tym – co oznacza matura? Matura z języka polskiego wymaga tego, że na początku szkoły określa się pewne minimum programowe rozłożone na poszczególne klasy. Nauczyciel zaś próbuje, z mniejszym czy większym sukcesem, przekazać ten materiał uczniom. Jego zadaniem jest zrobić to dobrze. Co zrobi z tym uczeń? To problem ucznia weryfikowany przez egzamin. Jest to też problem nauczyciela, który jest rozliczany z tego jak „rozegrał” przygotowanie swoich uczniów do matury.

Katecheta, mając perspektywę matury, musiałby robić dokładnie to samo co każdy nauczyciel. We właściwym rytmie musiałby wprowadzać nowy materiał, robić powtórki i sprawdziany. Uczeń może mieć słuszne pretensje do polonisty, że zatrzymując się dłużej przy średniowieczu, „przeleciał” tylko przez odrodzenie – lub odwrotnie. Podobne pretensje będzie miał uczeń do katechety, że koncentrując się na Biblii, zaniedbał sakramenty – lub odwrotnie.

Nic nie zmienia fakt, że matura z religii nie będzie obowiązkowa. Nie będzie obowiązkowa dla ucznia, ale obowiązkowa będzie dla nauczyciela. Skoro w trzeciej (lub czwartej) klasie istnieje możliwość wyboru, to od pierwszej trzeba tak pracować, by ten wybór uczynić możliwym, a ewentualny egzamin zakończyć sukcesem. To jest perspektywa nauczycieli geografii, WOS-u i religii (gdy opcja matury z religii zwycięży).

Jeśli uczeń na maturze z matematyki dostanie 100 proc. punktów, będzie można mówić o wielkim sukcesie – i jego, i nauczyciela. Katecheta, którego uczeń otrzymałby na maturze z religii 100 proc., ale w jego sercu nie byłoby echa dla poznanych prawd, poniósłby całkowitą klęskę. Spotkałem opinię, że matura Karola Marksa była zdana dobrze – także ta z religii. Czy płynie stąd dla nas jakaś pociecha?

Mam kolejne pytanie. Czy odpowiedzialni za katechezę w Polsce wiedzą jakie jest współczesne młode pokolenie? Mam wątpliwości.

Idę jak tysiące katechetów do szkoły, gdzie spotykam bardzo różnych uczniów. Takich, którzy są przekonani do wiary, praktykują gorliwie, są życzliwie do mnie nastawieni. Mam też zbuntowanych, zranionych przez życie kontestatorów. Spotykam też, i to pewnie największa grupa, obojętnych.

Co muszę robić? WIDZIEĆ UCZNIA! Szukać rezonansu, owego współbrzmienia, sytuacji, w której zaświeci się przynajmniej kilka par oczu. Muszę szukać odzewu, więzi. Muszę być elastyczny – badać, co ich zaciekawi, odpowiedzieć na pytania, zatrzymać się nad czymś, czasem nad ich prowokacją. Muszę zaczynać tam, gdzie są oni, z ich poziomu, czy raczej poziomów. Zakłada to umiejętność pójścia (kiedy trzeba) na kompromis, często zgody na bezradność, zawsze troski o podstawową zasadę – „nie szkodzić”.

Co będę musiał robić w perspektywie matury z religii? WIDZIEĆ PROGRAM! Będę musiał pilnie patrzeć w podręcznik, pilnować rozkładu materiału. Będę robić powtórzenia, sprawdziany, testy, próbne matury. Będę musiał często ucinać dyskusję, ignorować ich pytania, jeśli nie będą związane z tematem. Będę też dużo zadawał do domu – jak każdy nauczyciel. Jak rozbłysną uczniowskie oczy (nie wykluczam – może się to zdarzyć) to bardzo dobrze. Nie rozbłysną? – trudno. Perspektywa matury sprawi, że zwycięży program a nie człowiek.

Argumentem, który pojawia się w dyskusji jest ukazywanie matury z religii jako zwykłej konsekwencji obecności religii w szkole. Pomińmy myśl, że w ramach tej logiki należałoby też dążyć do matury z WF i przysposobienia do życia w rodzinie (czy jak to się teraz nazywa), skoncentrujmy się jednak nad czymś innym. Pomyślmy o tym, czy katecheza wchodząca do szkoły musi koniecznie przybrać szkolne szatki, czy przybieranie tych szatek (matura jest jedną z takich szatek) pomaga katechezie czy jej szkodzi?

Przypomnę pewne fakty i rozwieję pewne mity. Do 1990 roku katecheza odbywała się najczęściej… „pod szkołą”. Mitem jest twierdzenie, że odbywała się w parafii. Tak było tylko w tych miejscach, gdzie kościół był obok szkoły (i to nie zawsze). Katecheza odbywała się głównie w punktach katechetycznych.

Proszę pamiętać, że większość szkół była na terenach wiejskich. W parafii bywały dwie, trzy, czasem więcej szkół. To nie dzieci szły do kościoła (niby jak?), ale to ksiądz jechał do dzieci. W wiosce starano się o jakieś miejsce – czasem była to remiza, najczęściej izba w wiejskiej chałupie (dzieci zawsze wiedziały, co w tym domu będzie na obiad), bywało, że punktem był przystanek autobusowy. Bywało, że Parafia budowała przy szkole swój mały budyneczek z salką – była to taka mała szkółka obok dużej szkoły.

Osobiście byłem uczniem szkoły podstawowej w mieście, ale przez siedem lat katechizacji nie widziałem kościoła na oczy. Katecheza odbywała się w małej, ciasnej kapliczce obok szkoły, gdzie stały ławki i stolik siostry. Plusem tego miejsca, był dach nad głową, odległość (zimą jeden ślizg przez park) i to, że nie przechodziło się na drugą stronę ulicy.

Sakralność salki przy parafii to także mit. Doświadczyłem ich jako uczeń w szkole średniej i jako diakon (zdążyłem mieć praktykę w salkach parafialnych), za drzwiami salki kłębił się często dziki tłum tych, którzy czekali na swoją kolej, a w środku była to… zwyczajna klasa – czasem lepiej, częściej gorzej wyposażona.

Wejście do szkoły w 1990 roku (a po cichu już wcześniej) rozwiązało tylko problemy organizacyjne. Było bliżej i bezpieczniej.

Jedne problemy się rozwiązały a inne zrodziły. Spytałem kiedyś pewnej matki – jaka jest według niej zaleta katechezy w szkole. Odpowiedziała: „Nie muszę się martwić, by moje dziecko dotarło po szkole na katechezę”. Po chwili jednak powiedziała coś bardzo ważnego: „Nie! Właśnie to jest WADĄ katechezy w szkole. Ja NIE MUSZĘ SIĘ MARTWIĆ! Ktoś mnie wyręczył”.

Wróćmy jednak do roku 1990. Byłem w szkole, miałem katechezę w siatce zajęć, swoją salkę. Nie dostawałem pensji, ale miałem autonomię i mogłem robić to, do czego (mam takie przekonanie) powołał mnie Kościół – mogłem katechizować. Nie pamiętam czy pisałem coś w szkolnym dzienniku, ale pamiętam, że miałem też swój parafialny dziennik. Na koniec roku rozdałem własne świadectwa. Czy czułem z tego powodu jakiś dyskomfort? Był to najlepszy czas mojej szkolnej katechizacji – choć godzin miałem sporo, a szkoła uchodziła za najtrudniejszą w mieście.

Potem był już tylko szkolny dziennik (mam wrażenie, że obecnie przepisanie danych z dziennika szkolnego i użycie ich poza szkołą, byłoby złamaniem prawa). Ocena trafiła na szkolne świadectwo i o niczym nie świadczyła. Zaczęła się walka o średnią, ostatnio w tej walce „zwyciężyliśmy”. W związku z tym odpowiedzialni za katechezę przypominają katechetom, by przy ocenianiu byli „ślepi” na religijne praktyki swoich uczniów. Teraz mamy batalię o „maturę”, którą to maturę (gdy batalię „wygramy”) przeprowadzi Okręgowa Komisja Egzaminacyjna. To będzie koniec katechezy w szkole. Zostanie nauka religii i pytanie o jej sens.

Czy dążenie do maksymalnego „uszkolnienia” katechezy pomaga jej, czy szkodzi? Mam wrażenie, że szkodzi. Z chęcią zostałbym na marginesie szkoły – inność nie musi oznaczać, że coś jest gorsze. Inność to często elitarność. Ta inność mogłaby też sprawić, że na katechezę nie spadnie powszechna uczniowska niechęć to szkolnego aparatu przemocy.

Jestem gotów oddać swoje miejsce w radzie pedagogicznej, dziennik szkolny i miejsce na świadectwie, średnią ocen i maturę, nawet pensję (choć to najtrudniej) i wszystkie uroki szkoły. W zamian chciałbym tylko jedno – salę (ani lepszą, ani gorszą niż inne), wpisanie w siatkę godzin i prawo, że to Kościół będzie decydował kogo wpuści na katechezę. Prawdziwym bowiem problemem szkolnej katechezy (gimnazjum i szkół średnich) jest obecność na katechezie osób, którzy tam być nie powinni. Prawdziwym problemem jest ubezwłasnowolnienie katechezy – Kościół przestał mieć wpływ na to kogo katechizuje. Jest to sprzeczne z eklezjologią, tradycją Kościoła i Ewangelią. Wróćmy do normalności, niech katecheta (z zachowaniem oczywiście jakiś procedur) ma prawo udzielać przywileju wpuszczenia na katechezę i niech ma prawo, w pewnych przypadkach, ten przywilej odbierać.

Argumentem poruszanym w dyskusjach jest zdanie, że uczniowi, który zechce studiować teologię, będzie się działa krzywda. Wpisanie na listę przedmiotów maturalnych religii skutkowałoby tak jak wpisanie dotychczasowych przedmiotów, czyli umożliwiłoby wielu młodym ludziom dostanie się na uczelnię katolicką bez dodatkowych egzaminów wstępnych.

Jest to sztuczny problem – jeśli nie mamy ochoty na egzamin wstępny – to… po prostu go nie róbmy. W szkole nie mamy medycyny a o dostaniu się na studia medyczne decydują wyniki maturalne z biologii czy fizyki. Czy kryterium matury z języka polskiego nie wystarczyłoby do poznania przydatności kandydata do studiowania? Z pewnością byłoby to kryterium wystarczające. Ktoś jednak powie, że takie kryterium nie daje poznania intencji kandydata i jego wiary. Oczywiście, że nie – ale takich intencji nie poznamy także z matury z religii. Jakąś możliwością poznania pozostaje osobisty kontakt – coś, co można nazwać rozmową kwalifikacyjną. Praktycznie tak jest obecnie i… tak powinno pozostać. Czy to dyskryminacją? Raczej wejście teologii do grupy elitarnych kierunków studiów.

Dodajmy, że matura z religii – jeśli uczynimy z niej warunek przyjęcia na wydziały teologiczne – będzie raczej zamykała furtkę na studia niż ją otwierała. Co z tymi, którzy w ostatniej chwili podejmują decyzje o studiach teologicznych lub będą chcieli podjąć ją (czasem jako drugi fakultet) po jakimś czasie?

Jestem sceptycznie nastawiony do matury z religii jeszcze z jednego względu. Katechezę wplątano w jedno wielkie oświatowe udawanie, które nazywa się upowszechnianiem wykształcenia średniego. Przed dziesięciu laty, rozmawiałem z moją uczennicą, która powiedziała mi, że nie dostała się do zawodówki, więc musiała iść… do liceum. Tak to się zaczęło. Teraz mamy mnóstwo lichych liceum, lichych techników i szczególnych nowotworów zwanych liceami profilowanymi. Mimo skandalicznego obniżenia poziomu uczniowie ci zwyczajnie nie pokonują maturalnej poprzeczki – pokazują to jasno kompromitujące wyniki ostatnich lat.

Gdy w tych szkołach będzie możliwość zdawania matury z religii to zwyczajna nauczycielska uczciwość kazałaby w ciągu lat nauki przykładać zwyczajne kryteria szkoły średniej, co kończyłoby się ocenową masakrą – „pała” we wtorek, „pała” w czwartek. Gdy nie będzie uczciwości – zacznie się udawanie. Czy przystoi to katechetom? Na pewno nie, ale jaki jest sens, w takim razie, fundowania naszym uczniom kolejnych intelektualnych porażek? Wielu uczniów tych lichych szkół to… bardzo dobre dzieciaki, żyjące może lepiej i uczciwiej niż ich katecheci. Tylko jaki jest cel uszczęśliwiania ich maturą? Także tą z religii?

Słychać też głosy, że szkoła powinna być miejscem podawania wiedzy a element inicjacyjny, przeżyciowy powinien być w parafii. Znajduję błędy w tym myśleniu. Katecheza nigdy nie była w parafii i nigdy nie będzie. Nawet, gdyby została wyrzucona ze szkoły to trafi nie do parafii tylko z powrotem do punktów katechetycznych. I proszę kogoś, by mi wyjaśnił czego ja nie mogę zrobić w szkole, a co będzie możliwe w punkcie katechetycznym? Co takiego zmienia się w mojej katechezie, gdy prowadzę ją na ulicy Piłsudskiego 33 (adres mojej szkoły), i gdy prowadzę ją na Mariackiej 20 (adres parafii)?

Postulaty katechezy parafialnej traktowane jako uzupełnienie katechezy szkolnej to, z całym szacunkiem, mydlenie oczu. Proszę zważyć ilościowe proporcje, zobaczyć treści i odpowiedzieć szczerze, czy to, co najczęściej dzieje się w parafiach, zasługuje na nazwę katecheza parafialna czy trafniejsze byłoby powiedzenie, że jest to udział w przymusowych nabożeństwach liturgicznych bądź paraliturgicznych?

Element inicjacyjny, przeżyciowy może i musi być obecny w każdym spotkaniu katechizowanego z katechizowanym – czy to w parafii, czy w punkcie, czy w szkole, czy w wiezieniu, czy w buszu. Katecheza nie zależy od miejsca, tylko od tego, czy między katechizującym a katechizowanym istnieć będzie jakaś wspólnota – jakaś więź. Będzie wspólnota – będzie sensowna katecheza, nie będzie wspólnoty – mowy nie będzie o katechezie – choćbyśmy ją prowadzili na ołtarzu, w kościele.

Mam wrażenie, że obecnie odpowiedzialni za katechezę w Polsce nie potrafią jasno powiedzieć tym, których wysyłają do szkoły – co oni mają tam robić. Gdy powołuje się katechetów, każe im się być nauczycielami religii, daje się im pseudokerygmatyczne podręczniki i poleca im na koniec przygotowywać uczniów na ewentualność matury, to ów powołany będzie… drapał się w głowę i stał w miejscu.

Chciałbym, by maturę z religii wyprowadzić z kontekstu polityki. Nie może być tak, że będziemy chcieli matury czy średniej, bo pani Szenyszyn będzie temu przeciwna. Raczej będąc głuchym na zaczepki (bądź manipulacje) polityków warto w rzeczowej rozmowie zastanawiać się co lepiej będzie służyć Kościołowi i jak powinna wyglądać katecheza w szkole.

Zbigniew Paweł Maciejewski, duszpasterz i katecheta, wikariusz parafii MBKP w Mławie, autor publikacji katechetycznych, członek Stowarzyszenia Pedagogów NATAN, prowadzi serwis dla katechetów http://natan.pl