To był chyba rok 1993. Klasa VIIIa – liczna i trudna w kontakcie – dawała mi coraz więcej powodów do zmartwień. Wyraźna niechęć, czasem złośliwości, rozmaite prowokacje dawały w sumie coraz większy opór.

Największym moim problemem, było chyba poczucie bezsensu. Jaki bowiem sens miało mieć przychodzenie pod ścianę, stawanie przed nią i mówienie do niej. Zwłaszcza gdy ta ściana głupio się uśmiechała i grała w karty.

Dobrze jest mieć przyjaciół. Pamiętam dokładnie ten ból głowy, gdy po kolejnej nieudanej katechezie wróciłem do mieszkania. Najpierw telefon a wkrótce rozmowa, modlitwa i decyzja, by moich przyjaciół – grupę młodzieżową zaprosić na jedną katechezę do tej klasy.

I przyszedł ten dzień. Weszliśmy, powiedziałem, że katechezę prowadzić będzie grupa, która jest ze mną, i usiadłem w ławce na końcu.

Zaczęło się bardzo spokojnie i standardowo. Prowadzący poprosił o powstanie i odmówienie „Ojcze nasz”. Zaczęła się modlitwa – jak zwykle w całym spektrum zachowań – od rzeczywistego skupienia, przez wyglądanie przez okno, do dłubania w nosie.

I tak to trwało do mniej więcej 12 sekundy modlitwy, do słów „bądź wola Twoja”. Wtedy to prowadzący ryknął „stój”. Chciałoby sie powiedzieć: „krzyknął”, ale nie oddaje to poziomu decybeli i emocji.

W tym momencie spektrum zniknęło, bo wszyscy skupili swoją uwagę na tym niekonwencjonalnym zachowaniu. Zaczęło się od pytania „co to znaczy – bądź wola twoja”. To co było potem nie da się wpisać w żaden schemat i konspekt – głoszenie kerygmatu, świadectwa i modlitwa. Zadzwonił dzwonek na przerwę, tylko jedna dziewczyna wyszła – miała autobus. Inni zostali na przerwę i na początek kolejnej lekcji.

To co zaczęło się od dłubania w nosie skończyło się modlitwą wstawienniczą z nałożeniem rąk.

To było mocne. Gdy się skończyło, gdy uczniowie zaczęli wychodzić wyciągnąłem z szuflady biurka skonfiskowaną przed kilku tygodniami talię kart – wszak na religii nie gra się w „kuku” i oddałem Markowi – właścicielowi i sprawcy wykroczenia.

Ten w pierwszym odruchu zaczął je liczyć, ale potem przerwał. Wychodząc z klasy zgniótł talię w dłoni i wyrzucił karty do kosza.

Nie jestem zbieraczem pamiątek i nie grzebię po koszach, ale w tym momencie nie mogłem się oprzeć. Mam do tej pory jedną kartę z tej talii, zgiętą w połowie – jako świadectwo mocy Ewangelii.

Problem katechezy i ewangelizacji w szkole polega na tym, że generalnie zgadzamy się z pewną diagnozą, ale nie potrafimy, może nie mamy odwagi, wyciągnąć z tego właściwych konsekwencji.

Wszyscy, czy niemal wszyscy, głoszą potrzebę ewangelizacji czy reewangelizacji. Widać (a raczej nie widać) gołym okiem, że młodzieży w kościele jest coraz mniej a jak już jest to znak, że ma w kieszeni wymiętolony indeks kandydata do bierzmowania. Rodzina straciła w dużej części swoją rolę przewodnika w świecie wiary. W szkole, na katechezie, narasta bunt a bardziej jeszcze obojętność.

Sytuacja dojrzała do tego stopnia, że powołano Zespół ds. Nowej Ewangelizacji przy Konferencji Episkopatu Polski.

Uznajemy zatem potrzebę, ale czy wyciągamy wnioski? Jeden z hierarchów nazwał dzisiejszą katechezę, przynajmniej w pewnych jej odsłonach, dalekim przedpolem pierwszej ewangelizacji.

Rozłóżmy to na czynniki pierwsze. Nie jest to nawet właściwa ewangelizacja. Nie jest to nawet pierwsza ewangelizacja. Nie jest to nawet przedpole pierwszej ewangelizacji. Jest to DALEKIE przedpole pierwszej ewangelizacji.

I zgadzam się z tym, ale znowu pytam: Czy potrafimy wyciągnąć z tego konsekwencje?

Bo jeśli jest to dalekie przedpole pierwszej ewangelizacji to odpuśćmy sobie właściwą katechizację. Jeśli jest to dalekie przedpole to brakiem rozsądku będzie usiłowanie realizowania jakiego systematycznego wykładu praw wiary, zasad liturgii, moralnych wymagań, modlitwy, życia i misji Kościoła.

Grzechem ciężkim będzie też egzekwowanie realizacji tych programów przez odpowiednie organa kurialne.

Dlaczego? Odpowiem przykładem.

Pewien ksiądz trafił do bardzo trudnej szkoły. A w tej szkole była jeszcze superklasa. I on miał tę klasę katechizować. Uczniowie – chyba sami chłopcy – pokazywali się o jakiś czas, nie mieli żadnych książek i żadnych zeszytów. Dziennik klasowy pęczniał od uwag wpisywanych przez nauczycieli.

I co teraz robić? Jeśli mamy katechizować to trzeba zrealizować temat: „Rodzina wspólnotą ewangelizującą” albo „Miłość stwarzająca” albo co tam wypada.

Dobrze, że był to ksiądz z wyobraźnią i odpuścił te pomysły. Zrobił zaś coś innego. Wziął ten klasowy dziennik z uwagami i zaczął je czytać. Uczniowie potraktowali to jako podziw ich „kozactwa”. A potem poprosił, by mu to pokazali – uwagi były pewnym scenariuszem. Uczniowie zatem weszli w pewne role i zaczęła się drama. Oczywiście ksiądz nie wyjaśniał tych pojęć.

Grana drama wyzwoliła mówienie. Ksiądz i klasa zaczęli rozmawiać. Na początku ostrożnie – jakby poruszając się na polu minowych, potem już śmielej.

Został złapany kontakt. A kontakt wykorzystany do wyprowadzenia dobra – małego, niekompletnego, ale jednak dobra. Choćby takiego, że uczniowie zaczęli myśleć, że spotkali się z jakimiś pytaniami, że zaczęli się zastanawiać, że zaczęli czuć.

Nie wiem co ów ksiądz zapisywał w dzienniku. Może ową „Miłość stwarzającą” a może zapisał to, co rzeczywiście było: „Spotkałem się z uczniami i trochę z nimi pogadałem”.

Problem katechezy i katechety w szkole polega na tym, by zrobić wszystko to, co można zrobić i nie próbować robić niczego więcej, nie próbować robić tego co jest nierealne.